Olgierd Annusewicz
REGON 140 301 902
Nie przenośmy politycznych wzorców dyskusji do naszych rozmów, nawet jeśli uważamy, że to my mamy absolutną rację.
Klasyczna debata w idealnej formule zakładała, że strony wzajemnie wysłuchują swoich argumentów, poddają je logicznej i rzeczowej analizie a na tej podstawie wyłaniana jest racja. Nie jest ona „czyjaś”, racja oparta na prawdzie i logice powinna mieć bowiem charakter uniwersalny. Gdybym zapytał, czy coś Państwu przypomina „widok znajomy ten” odpowiedzią pewnie będzie, że … nic. Bo dzisiejsze debaty są zupełnie inne. Wystarczy przyjrzeć się „wzorcom” politycznych dyskusji. Gdy Stefan z partii A spotyka w telewizyjnym studiu Krystynę z partii B, to (nawet jeśli oboje są profesorami) ich dyskusja przypomina najczęściej wymianę ciosów przy pomocy sztachet, które niekiedy są odrobinę oheblowane, innym razem ponabijane pordzewiałymi gwoździami. Jesteśmy już do tego niestety przyzwyczajeni i specjalnie nie oczekujemy, że na zakończenie programu ON powie „Krystyno, twoje argumenty były dziś nie do pobicia”, na co ONA odpowie mu „Ależ, Stefanie, Twoja linia argumentacyjna była dziś tak spójna, że to Tobie przyznaję słuszność”.
Stefan i Krystyna mówią do swoich zwolenników, ich mają mobilizować, utwierdzać w przekonaniach. Czasem partie wysyłają łagodniejszych dyskutantów, gdy ze strategii wyborczych wynika konieczność odwołania się do umiarkowanego elektoratu, który oczekuje między innymi umiarkowanego języka ich nastawienie jest podobne podejścia Stefana i Krystyny, za styl jest odrobinę łagodniejszy. Formuła jest wtedy łagodniejsza. I tylko tyle.
Mógłbym tu zakończyć wątek przyłączając się do chóru krytyków sceny politycznej. Problem jednak w tym, że my bardzo często (świadomie lub nie) przejmujemy od polityków ów wojowniczy, „plemienny” styl dyskusji, w którym „moja racja jest najmojsza”. Widać to między innymi dość często np. w niektórych komentarzach pod postami na LinkedInie. Myślę także, że przynajmniej część czytających te słowa ma doświadczenia podobnych dyskusji w środowisku biznesowym. I to nie na tematy polityczne, ale przy podejmowaniu decyzji, w czasie spotkań wewnętrznych, warsztatów problemowych.
Podstawowa różnica pomiędzy politykami a nami polega na tym, że politycy po zakończeniu programu telewizyjnego rozchodzą się do swoich akolitów i (co jest dość smutne z politologicznego punktu widzenia) unikają jakiejkolwiek współpracy i kontaktów z myślącymi inaczej niż oni. Tymczasem my, „ludzie pracy” po spotkaniu wracamy do pracy, WSPÓLNEGO działania, prowadzenia zadań projektowych, wdrażania wypracowanych rozwiązań i podjętych decyzji. Jeśli były one wypracowane we wrogiej atmosferze, w konfrontacyjnej dyskusji nasze zaangażowanie w ich realizację będzie nikłe. No, chyba, że tym razem to my zwyciężyliśmy, wtedy jednak musimy się liczyć z tym, że nastawienie pozostałych uczestników debaty jest odwrotne od naszego. Jeśli ich zaangażowanie jest konieczne do osiągnięcia sukcesu, to wprawdzie zwyciężyliśmy w dyskusji, ale prawdopodobieństwo osiągnięcia zakładanych rezultatów biznesowych gwałtownie zmalało.
Nie przenośmy zatem politycznych wzorców dyskusji do naszych rozmów. Nawet jeśli uważamy, że to my mamy absolutną rację.